Listy do redakcji: Dlaczego brakuje wody
W „Listach do Redakcji” ukazał się tekst „Wybory za wszelką cenę” Autor artykułu poruszył w nim kwestę braku wody w naszym kraju i braku odpowiedzi (reakcji) Rządu, którą byłoby ogłoszenie stanu klęski żywiołowej. Problem nie jest nowy, bowiem już co najmniej od trzech dekad wody brakuje chociażby w wiejskich studniach, i to takich, w których była ona „od zawsze”.
Za zaniedbania odpowiadają więc wszystkie dotychczasowe Rządy. Podobnie ma to miejsce w lasach, zwłaszcza na terenach porolnych. Od dawna, bowiem już od lat 80-ych ubiegłego wieku mówi się o stepowieniu Wielkopolski. Słowo „stepowienie” w pewnej mierze jest tu użyte na wyrost, bowiem lasy jeszcze mamy, ale z pewnością trzeba mówić o wysychaniu Wielkopolski i opadaniu poziomu wód gruntowych. To zjawisko jest zauważalne – brakuje chociażby małych strumieni, oczek wodnych i stawów. A przecież to one są odpowiedzialne za „pierwsze” magazynowanie wody w przyrodzie. Zwiększanie się średniej temperatury dobowej powoduje, że więcej wody najzwyczajniej paruje. Nie mamy również dostarczającej liczby zbiorników retencyjnych - a te istniejące magazynują wody zbyt mało. Na dodatek wycinanie w przeszłości lasów celem zwiększenia terenów rolniczych spowodowało, że trzeba było zastosować masową meliorację, żeby grunty odwodnić. Już na początku XIX w. obszary zalesione w Wielkopolsce zmniejszyły się o ok. 1/3 na skutek nadmiernego, niekontrolowanego wyrębu drzew. Były to działania rolników niemieckich pozyskujących nowe grunty uprawne. Teraz widzimy skutki tych działań. Doprowadziły one do zmiany obiegu wody, przesuszenia i erozji gleb, a także zmian w florze i faunie całego naszego regionu.
Wiele obszarów należałoby teraz nawadniać. Zwiększamy lesistość i dobrze, że to się robi – tylko że w miejsce monokultur sosnowych potrzebne są lasy mieszane. Te trudno wprowadzać na gruntach porolnych, bowiem tam z gatunków pionierskich pojawia się głównie osika (topola drżąca), która jest traktowana przez leśników jako chwast. Na dodatek widzimy teraz drastyczny ubytek wód w rzekach na skutek braku śniegu i małej ilości opadów, co z kolei przekłada się na pojawienie się tzw. suszy hydrologicznej. Jest ona szczególnie niebezpieczna, ponieważ jej cofnięcie to kwestia nie miesięcy – ale lat. W rezultacie zaliczamy się do najbardziej suchych krajów w Europie, a nasz region zaczyna być najbardziej suchym w kraju. Mamy zresztą najniższe opady w kraju liczone w milimetrach. Osuszaniu regionu sprzyja również wzrastające zanieczyszczenie powietrza. Już w roku 2008 mówiono, że „należy podkreślić konieczność opracowania planów przeciwdziałania skutkom suszy, opracowania i wdrożenia krajowego programu retencjonowania wód, stosowania odpowiednich środków technicznych i agrotechnicznych, a także, co wydaje się szczególnie ważne, opracowanie sytemu ubezpieczeń przed skutkami suszy”. Coś mi się zdaje, że na tej szumnej zapowiedzi się skończyło.
Jak do tej pory z niedoborami wody borykamy się już na znacznej powierzchni kraju. Oprócz Wielkopolski z pewnością podobny problem ma część Mazowsza oraz Kujawy. Konieczne jest pilne budowanie małych zbiorników retencyjnych – może na nie wyrażą zgodę nasi ekolodzy? Problem w dorzeczu Warty jest tym bardziej istotny, ponieważ 80% zasobów tej rzeki bierze się z topniejącej pokrywy śnieżnej. Sezon letnio-jesienny ma minimalne znaczenie (rzędu 10 i 6%), a śniegu od lat nie ma. Obecnie zamiast konstruktywnych rozwiązań mamy jednak do czynienia z kłótniami profesorów, które do niczego nie prowadzą. Już teraz powinniśmy rozważać wprowadzenie stanu klęski żywiołowej i przeznaczać pieniądze na zbiorniki retencyjne oraz ratowaniu naszego rolnictwa. Odkładanie działań Rządu „na później” doprowadzi do tego, że nie będziemy mogli już nic zrobić. Pojawiające się burze piaskowe nie są skutkiem pyłów niesionych przez wiatry znad Sahary, ale skutkiem nadmiernego przesuszenia ziemi. Obecnie pojawiło się nieproporcjonalnie duże zapotrzebowanie na wodę w stosunku do zasilania rzek. Mamy do czynienia ze zjawiskiem wywołanym przez człowieka i to my musimy je opanować. Jednym ze sposobów jest zmniejszenie do niezbędnego minimum ilości zabiegów uprawowych, co ograniczy wspomnianą wcześniej erozję gleb. Związane jest to z modernizacją sprzętu rolniczego – czyli dalszą pomocą dla rolnictwa, zwłaszcza tego o mniejszym areale.
Przez dziesięciolecia rozwialiśmy się jako państwo nie troszcząc się o wodę. Nie umiemy jej magazynować i nie mamy w czym tego robić. Zaczyna brakować nawet zwyczajnych, przydrożnych rowów. Rów – nawet jeśli jest – to jest niedrożny i zarośnięty, a woda zwyczajnie do niego nie spływa. Profil drogowy niby jest, ale woda zamiast spływać do rowu płynie potokiem lub rozlewa się w kałuże, ponieważ wysokie pobocze blokuje jej spływ. W średnim PRL-u był zawód „dróżnik”. Ci panowie dbali wówczas nie tylko o stan dróg, ale także nadzorowali drożność rowów. Obecnie 70% zasobów wodnych zużywa rolnictwo. Możemy przeczytać, że wyprodukowanie jednego hamburgera wraz z dodatkami kosztuje 2,5 tyś. litrów wody. Tymczasem rocznie marnujemy aż 9 mln ton żywności. Wyrzucamy jogurty (16%), warzywa (33%), owoce (32%), wędlinę (49%) i pieczywo (51%). Wszystkie te produkty powstają w oparciu o wodę. Nadal mówimy o regulacji rzek – a przecież jeżeli mamy rzekę uregulowaną, pozbawioną możliwości meandrowania – to woda szybciej nam spływa do Bałtyku.
Naukowcy mówią o zasadzie „trzech S”: slow, spread i sink, czyli zwolnić przepływ, rozprowadzić wodę i pozwolić jej wsiąkać. Może warto się nad nią zastanowić? Przycięty do 2 cm trawnik z pewnością wody nie zatrzyma. Za moich szkolnych czasów mówiono o tym na lekcjach przyrody. Tzw. wody wgłębnej nie odzyskamy w ciągu tygodni czy też miesięcy. To proces trwający lata. Ogłoszenie stanu klęski żywiołowej z mocy prawa jest dozwolone na 30 dni z możliwością dalszego przedłużenia. Dlatego sama decyzja problemu nie rozwiąże, ale taki stan prawny z pewnością wpłynąłby na podjęcie istotnych działań w tym zakresie. Zaniedbania sięgają roku 1986, kiedy powstał Zbiornik Jeziorsko. Niestety, u nas ma to aspekt polityczny, a nie ekologiczny. Mamy pieniądze na przekop Mierzei Wiślanej – który wg wszystkich ekologów i ekonomistów jest bezzasadnym wyrzucaniem pieniędzy – a nie ma ich na to, co dotyczy nas wszystkich. Oficjalnie wspomniana „budowa drogi wodnej łączącej Zalew Wiślany z Zatoką Gdańską” kosztować będzie 1,987 mld zł”. Czyli w praktyce 3 mld może wystarczy.
Tymczasem przez suszę grozi nam znaczny wzrost cen żywności. Już obecnie mięso wieprzowe oficjalnie zdrożało w stosunku do analogicznego okresu w minionym roku o 27 proc., wędliny o 15 proc., a owoce o 20% proc. Dalszy wzrost cen do końca roku prognozuje się średnio o 5%. Tylko podana średnia nie odwzorowuje rynku. Jeden produkt nie wzrośnie wcale, inny o 10% lub więcej. Ile w rzeczywistości kosztuje żywność - wszyscy wiemy. Wystarczy iść do sklepu. Już teraz lepsza jakościowo wędlina znacznie przekracza cenę 40 zł. Negatywną prognozę dalszego wzrostu cen potwierdza zresztą Minister Rolnictwa Jan Ardanowski. Przełóżmy to na dochody wszystkich babć i dziadków, zwłaszcza tych żyjących na wsi za najniższą emeryturkę. Na dodatek Rząd mówi nam o możliwym wzroście bezrobocia do 10%. Przypominam, że zasiłek dla bezrobotnych przez pierwsze 3 miesiące pobierania świadczenia nadal wynosi 880,67 zł netto. Tych bezrobotnych może już teraz zacząć przybywać. Z czego przetrwają? Z wielu artykułów przemysłowych możemy zrezygnować – z żywności się nie da. I tak już zupełnie na koniec: pan Solorz chce w Turku produkować 2 tony wodoru na dobę. Wszystko w ramach programu „Czysta Polska”. Potrzeba do tego 22,2 m3 wody. Wody, której już brakuje…
PTJ.