Swojskie święta polskie/Adam Strzygoń
Czy święta wielkanocne obchodzone są na wielkopolskiej prowincji według dawnych zwyczajów? Co zachowało się z tradycji, co zostało wyparte, a co tworzy współczesny obraz święta Wielkiej Nocy na współczesnej wsi polskiej?
Sobota niezgody
Zaczęło się. Dziewiąta rano. Jak przystało na niepierwszej młodości wiejską kaplicę, budynek nie zachwyca rozwiązaniami architektonicznymi. Miejsce przed ołtarzem zapełnia się koszykami ze święconką. Przynoszą je głównie dzieci i kobiety, mężczyzn jest mało. Wiejska kaplica rządzi się swoimi prawami – panowie siedzą po lewej i tylko po lewej, panie raczej po prawej. Koszyki jakby znormalniały, to już nie to co kiedyś – nie ma tam banana, trzech pomarańczy i Bóg wie jakich jeszcze cytrusów. Kiełbasa, chleb, jajka, baranek – zestaw standardowy. Wreszcie pojawia się ksiądz proboszcz. Pokarmy poświęcone. Teraz zaczyna się dylemat – można już jeść czy nie można? Teoretycznie nie, trzeba by czekać do niedzieli rano. Ale w tej parafii ludzi „rozpuścił” dawny proboszcz, który pozwalał już nie pościć od momentu poświęcenia pokarmów. Ojciec nie wytrzymuje – Niech poszczą ci, co nic nie robią. Dziadek też forsuje tą teorię. Reszta rodziny nie jest przekonana do tego pomysłu. Trwają ostatnie przygotowania. Prawie w każdym domu schemat ten sam. Kobiety smażą, pieką, gotują. Trzeba mieć co postawić na stół gdy przyjedzie rodzina. Mężczyźni, z dziecinną niezgrabnością, chwytają za odkurzacz. Łatwiej idzie z myciem auta, szczególnie jeśli jest ciepło.
Święta czas zacząć
Niedziela. Najpierw do kościoła. Trzeba jechać do parafialnego na rezurekcję. Dla śpiochów są msze o późniejszych godzinach. No i można siadać do wielkanocnego śniadania. Telewizja sprzyja atmosferze rodzinnego święta. W ramówce świątecznej to samo, co zawsze – przeboje sprzed 20-tu lat. Ciekawszy już będzie spacer, spotkanie z familią. Tego oczywiście nie unikniemy, to musi nastąpić. Tuż po południu pojawiają się goście. Wujek, ciotka, kuzynostwo. Przy suto zastawionym stole rozpoczyna się kilkugodzinny maraton. Towarzyszy temu wszystkiemu alkohol, o czym najlepiej świadczy to, że małe niebieskie oczka wujka Waldemara coraz bardziej kontrastują z systematycznie nabrzmiewającą czerwienią twarzy. Wujek Waldek ma nadciśnienie, ale dzisiaj nie brał leków żeby się napić. Mówi się o budownictwie, polityce, samochodach, o tym kto wygra „Taniec z gwiazdami”. Męskie grono biesiadników charakteryzuje się tym, że potrafi wysnuć tezę na najbardziej bzdurny, absurdalny temat, i tak ją uzasadnić, że reszta rodziny przytaknie. Przecież Polacy to specjaliści od wszystkiego. Młodzież co chwila uśmiecha się pod nosem, słuchając rozważań typu – czym się różni wilczur od owczarka. Młodsi myślami są już na pierwszej po okresie postu imprezie. Po 21-szej ruszamy ze znajomymi w miasto. Tam trzeba się natrudzić. W popularnym pubie bramkarz zbiera po 10 zł za wstęp i z rozbrajająca szczerością mówi, że o miejscu siedzącym nie ma co marzyć. Trzeba szukać dalej. Posiedzieć udaje się już w pseudo-egipskiej knajpce, by zakończyć wreszcie maraton w lokalu z karaoke, gdzie jegomość w przepoconej koszuli stara się wyśpiewać przebój zespołu Blenders - „Kupiłem czarny ciągnik”. Sprawdzamy jeszcze w drodze powrotnej z miasta, co tam na wiejskiej remizie. Gdy przyjeżdżamy, całe towarzystwo jest na zewnątrz, przed salą stoją dwa radiowozy. Musiało być gorąco, ale pokazy, niekoniecznie wschodnich sztuk walki, to przecież nieodłączny element wiejskich zabaw. Na parkingu rozpoznajemy znajomych. Kierowca auta siedzi wystraszony za kierownicą, bo samochodzie ma dwa razy więcej ludzi niż mógłby mieć. Czeka aż odjedzie policja, nie chce ryzykować mandatu. My jedziemy już do domu.
Nie taki znowu lany poniedziałek
Lany poniedziałek zaczyna się właściwie po mszy w miejscowej kaplicy. Młodsze dzieci polewają się wodą, ale to nie to co kiedyś. Jest raczej spokojnie. Jak zwykle któryś z panów postanawia „popsikać” panie perfumami. Tym razem obywa się bez zwyczajowego trafienia kogoś w oko. Później akcja dyngusowa również jest raczej niemrawa. Znajomi spoważnieli. Wszyscy elegancko ubrani, krążą gdzieś autami. Jak mnie polejesz, to w ryj! - zastrzega kolega Jacek. Stanął na chwilę żeby pogadać. Za moment jedzie do dziewczyny. Drugi dzień świąt to powtórka z rozrywki. Zmienili się ludzie za stołem – z jednych wujków i cioć na innych wujków i ciotki. Wszyscy jednak jakby z jednego szablonu. Tu mnie tak boli, w stawach... - babcie gdzieś na boku jak zwykle licytują się na choroby. Wujek głośno myśli i kombinuje – może zmienić auto, a może jeszcze poczekać. Odłożył trochę pieniędzy, warto błysnąć przy rodzinie. Zza okien co jakiś czas słychać ryk motocykli, tzw. ścigaczy. Nowa moda w miejscowości. Nic to, że nie wszyscy mają prawo jazdy, albo nie do końca przetrzeźwieli od wczoraj. Przecież są u siebie, tu chyba wolno im jeździć. Kolejny obiekt zaciekawienia to przechadzający się po wsi przyjezdni, goście z miasta. Mają na co popatrzeć – zieleń, przestrzeń. Wieczorem, kiedy ostatnia salaterka z rozbabraną w niej sałatką zniknie ze stołu, znikną tez goście. Skończyły się święta.
Ale o co się rozchodzi...?
Taki był obraz świąt A.D 2009, tylko co z niego wynika... Dziś święta wielkanocne nie trącą już zbytnio cepelią i staropolskimi obrzędami, mijają raczej pod znakiem wiejskiej dyskoteki, ryku motocyklowych silników i przechwałek pijanych wujków. Zawsze to jednak jakiś folklor. Najważniejsze jest i tak to, żeby święta były rodzinne. Czy moje spostrzeżenia są słuszne?
Przekonamy się lada dzień.