Graffiti - coś więcej, niż sztuka/Karolina Kluska
Dnia 22 sierpnia 2010 roku w Ośrodku Sportu i Rekreacji w Turku odbyły się „Mistrzostwa Turku w Gotowaniu Żurku”, jedna z imprez odbywających się w ramach SCABB Festival 2010. Na tę okoliczność zostali zaproszeni goście z różnych regionów naszego kraju, którzy urozmaicali wydarzenie swoimi popisami i umiejętnościami.
Na pierwszy rzut oka impreza wydała mi się czymś nie dla mnie, ponieważ graffiti, skateboarding czy beatboxing to nie mój azyl. Jednak po krótkiej rozmowie z uczestnikami tegorocznego Scabb’u atmosfera się rozluźniła. Graffiti to również rodzaj sztuki, a osoby zajmujące się malowaniem po ścianach to także artyści.
Niektórzy z nich zaprosili nas do swojej mekki i opowiedzieli o tym, czym się zajmują. „Nie robię tego profesjonalnie, ale sam dla siebie. W ten sposób możemy oderwać się od rzeczywistości” - przyznaje jeden z turkowskich grafficiarzy – „Myślę, że po to jest to przedsięwzięcie, aby pokazać, że to, co tworzymy, jest sztuką nowoczesną. Bez imprez tego typu niestety nadal staje się to rzeczą nielegalną”. Już po chwili dowiedzieliśmy się, że prawdziwe graffiti wyginęło, „wymarło”. Dzisiejsza młodzież coraz częściej traktuje je jako rodzaj dostarczenia sobie adrenaliny malując po ścianach, robiąc to nielegalnie. Natomiast te osoby, z którymi rozmawialiśmy, były dorosłe i wiedziały, po co to robią. Oni chcą coś nam poprzez te rysunki przekazać. Coś dla nich bardzo ważnego. Że to styl życia.
Na pytanie, kiedy przeciętny grafficiarz zaczyna malować, nie ma jednoznacznej odpowiedzi. „Bez talentu plastycznego nie ma o czym mówić. Gdy posiada się umiejętności, to już od tej osoby zależy, kiedy się zacznie. Ja pierwsze kreski rysowałem w wieku czternastu lat, ale oczywiście są też osoby, które podejmują się tego po dziesiątym roku życia” – odpowiedział nam jeden z miejscowych chłopaków. My natomiast drążymy temat. „Czy wiążecie z tym swoją przyszłość?” – pyta Paulina, dziennikarka ze Stowarzyszenia „Przystań”. Odpowiedź jednak nie sprawia naszemu rozmówcy większych problemów. Niektórzy jego koledzy, owszem, robią coś, by zająć się swoją pasją „na poważnie”. On jednak nie maluje profesjonalnie, czasami można „znaleźć” go przez znajomych, by stworzyć sobie ciekawy napis w pokoju. I w tym momencie nasza rozmowa przeszła na trochę inny tor. „Nie jest to jednak tania sprawa” – tłumaczy Marcin – „Koszt jednorazowy farb wynosi około stu złotych, a taką ilością puszek da się zamalować mniej więcej dwanaście metrów kwadratowych”.
A więc są i te gorsze strony. Trzymając się tego wątku dowiedzieliśmy się z czego ci „uliczni artyści” są niezadowoleni. Wiedzą bardzo dobrze, że ich sztuka nadal uznawana jest za coś nielegalnego. Natomiast oni właśnie chcą przekazać sceptycznie i stereotypowo nastawionym do ich rysunków ludziom, że malowanie po murach z głową oraz w pełni legalnie, to ich sposób na życie. Zgadzam się z tym. „Gdyby miasto chciałoby być bardziej kolorowe, my moglibyśmy przyjąć zlecenie urozmaicenia jego krajobrazu. Na przykład, adres ulicy Kardynała Wyszyńskiego napisany metodą graffiti na bloku. Niestety, nie są brane takie pomysły pod uwagę. Nie ma nawet w Turku punktów, które chcielibyśmy legalnie zagospodarować na nasze graffiti, na tę sztukę.” Pani Elżbieta, prowadząca nasze warsztaty dziennikarskie, swoim następnym pytaniem jednocześnie podsunęła im pomysł. „Nie próbowaliście napisać taki projekt do miasta?” – pyta. „Kiedyś w Turku było około trzydziestu grafficiarzy, teraz jest tych osób mało. Nie, i myślę, że nie zwrócono by na nas uwagi”. I na tym stanęło. Wymieniliśmy jeszcze ze sobą po dwa zdania i my, dziennikarze, zwróciliśmy się w drugą stronę, a nasz rozmówca sięgnąwszy po puszkę z powrotem oddał się swojej pasji.
Tym razem, już trochę bardziej pewni i zapoznani z ich światem, zmierzyliśmy ku gościom zaproszonym z Bydgoszczy, również wytrwale pracującym nad swoim malowidłem ściennym. Po nich z dala widać było zdecydowanie w tym, co robią. Chętnie zgodzili się udzielić nam krótkiego wywiadu, co przypieczętowano uściskiem pochlapanej farbą dłoni. Nie ujawnili nam oni danych personalnych, co, jak przypuszczam, nie jest jednak niczym dziwnym w towarzystwie grafficiarzy. Przechodząc do samego wywiadu, skupiliśmy się na malowidle. Okazałej wielkości „coś” przykuwało uwagę zarówno kolorem, jak i kształtem. A jeszcze większy podziw wzbudzał w nas oczywiście ich talent plastyczny. Nie sposób o to nie zapytać. „Czy do wykonania graffiti używacie jakichś szablonów?” – spragnieni i głodni informacji na temat ich sztuki wypowiedzieliśmy pierwsze zagadnienie. Po krótkim namyśle dwoje grafficiarzy z Bydgoszczy z niewielkim zawahaniem wytłumaczyli: „Nie, projekt powstaje w głowie, jest dopracowywany na kartce papieru, a praca na ścianie już tylko opiera się na talencie i umiejętnościach”. Wcześniej źle czułam się w tym nowym dla mnie otoczeniu, teraz jednak zauroczeni i zainspirowani ich podejściem i spojrzeniem na to, co robią, ciągnęliśmy wywiad dalej.
Pytanie o to, jak zaczęli przygodę z graffiti, okazało się strzałem w dziesiątkę – skłoniło ich bowiem do opowiedzenia nam swojej historii. „Było tak: w Bydgoszczy jest tego mnóstwo, więc gdy sześć, siedem lat temu jeździliśmy na deskach, podpatrzyliśmy jak ktoś to robi. W końcu kupiliśmy pierwszą puszkę farby i... tak to się zaczęło. Trzeba poznać nasz styl życia, żeby móc to robić. To jest coś więcej, niż tylko sztuka”. Na koniec naszej rozmowy postanowiliśmy dowiedzieć się, skąd wiedzą o tym przedsięwzięciu. Odpowiedzieli krótko: „Mamy tu paru znajomych; dostaliśmy zaproszenie, więc przyjechaliśmy”.
I na tym się skończyły nasze odwiedziny w ich azylu. Grafficiarze, z którymi rozmawialiśmy, wrócili do pracy nad swoim dziełem, więc my postanowiliśmy im więcej w tym nie przeszkadzać. Wychodząc, zaczerpnęliśmy jeszcze raz powietrza, w którym unosił się charakterystyczny zapach farb do graffiti, zmuszeni do refleksji na temat tej prawdziwej sztuki ulicznej.
Karolina Kluska / Klub dziennikarski "ERRATA"